Poza ryzykiem systemowym – takim jak spowolnienie całej gospodarki, wyższe podatki czy taryfy handlowe nałożone na konkretną gałąź gospodarki – i poza wydarzeniami jednorazowymi czy losowymi, które z definicji trudno przewidzieć, istnieją jeszcze inne rodzaje ryzyka, dokładnie określone w czasie, przed którymi można się zabezpieczyć dzięki instrumentom pochodnym.
Kwartalne wyniki finansowe niekiedy trudno jest przepowiedzieć nawet wybitnym analitykom. Część spółek od lat regularnie zaskakuje swoimi wynikami; czasem na plus, prześcignąwszy prognozy, a czasem na minus, nie osiągnąwszy nawet wyników zbliżonych do oczekiwań konsensusu. W takich sytuacjach kursy mogą się otwierać luką kilkunastu procent.
Stopień zaskoczenia faktycznie niełatwo tu przewidzieć, ale co z datą takiej niespodzianki? Przecież inwestorzy znają z dużym wyprzedzeniem moment pojawienia się ryzyka (publikacja sprawozdania), sprecyzowany nie tylko co do dnia, lecz nawet co do godziny, ponieważ każda spółka zawczasu informuje, kiedy opublikuje swoje wyniki finansowe. Nie znamy oczywiście ich wartości ani tego, jak wpłyną na kurs akcji, natomiast wiemy dokładnie, kiedy na niego wpłyną .
Publikacja wyników finansowych, która odbywa się cztery razy w roku, to nie jedyne wydarzenie mogące ruszyć kursem danej spółki. Dokładną datę mają przecież też wybory prezydenckie, posiedzenia banków centralnych, publikacja istotnych danych gospodarczych czy głosowanie w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Nigdy nie wiemy, jaki będzie poziom zaskoczenia informacjami płynącymi z tych wydarzeń, ale zawsze wiemy, kiedy to nastąpi. A gdy znamy termin wystąpienia konkretnego ryzyka, to możemy się na nie odpowiednio przygotować i zabezpieczyć swoje pozycje.
Pierwszym pomysłem rodzącym się zazwyczaj w głowach inwestorów przed nadciągającym wydarzeniem, które potencjalnie ruszy rynkiem, jest pozbycie się ryzykownych aktywów. Tak na wszelki wypadek. Handlujący wychodzi wtedy z założenia, że sprzedaż wszystkich narażonych na ryzyko akcji na dzień przed publikacją wyników czy przed innym ważnym momentem nic go nie kosztuje. Gdy wyniki będą pozytywne lub chociaż neutralne, to kolejnego dnia odkupi komplet sprzedanych papierów. Prowizja u zagranicznych brokerów jest dzisiaj tak niska, że wchodzenie na rynek i wychodzenie z niego wydaje się atrakcyjnym pomysłem. Problem tylko w tym, że wyniki równie dobrze mogą być niespotykanie pozytywne, co już na otwarciu rynku pośle kurs akcji o kilkanaście procent do góry. A odkupywanie akcji o 15% drożej, niż sprzedało się je dzień wcześniej, rzadko kiedy będzie dobrym pomysłem.
W takim wypadku inwestorzy często więc odpuszczają pogoń za uciekającym pociągiem i uznają, że celem było ograniczenie ryzyka, a nie maksymalizacja zysku. Kurs uciekł? Trudno. Na rynku znajduje się sto tysięcy innych spółek do wyboru. Brzmi rozsądnie? Z pozoru może i tak, ale nie jest to zachowanie poprawne. Statystyka udowadnia, że największe zyski w odniesieniu do całego portfela zazwyczaj zawdzięczamy ledwie garstce spółek. Ściśle biorąc, zgodnie z zasadą Pareta, za 80% zysków w portfelu odpowiada 20% spółek. Jeśli inwestor odpuszcza tych 20% firm, które mu uciekły, jednocześnie pozbawia się konia pociągowego i zostaje z portfelem spółek mizernych. W końcu to czempioni umykają do przodu, więc gdy pozwolimy im zwiać, w portfolio mamy już samych przeciętnych zawodników, których wyniki nie były na tyle atrakcyjne, żeby rynek nagrodził je wzrostami.
Może w takim razie przed ważnymi wydarzeniami niczego nie sprzedawać, tylko przyjąć odpowiedni poziom stop loss, który ograniczy ewentualną stratę? Inwestor rozumujący w ten sposób ustawia więc na platformie oczekujące zlecenie sprzedaży, które automatycznie zamknie jego pozycję, gdyby okazało się, że konsekwencje danego wydarzenia są niekorzystne i kurs akcji zaczął spadać. W teorii jest to lepsze rozwiązanie niż pozbywanie się aktywów potencjalnie narażonych na straty lub, co gorsza, próba przewidywania przyszłości.
Pomysł, by oczekiwać na wynik i na zachowanie się rynku, a potem reagować na owo zachowanie, można pochwalić. Jednak narzędzie (stop loss) zastosowane do wprowadzenia tego pomysłu w życie jest bardzo złym wyborem. Przede wszystkim poziom stop loss nie ochroni inwestora w przypadku powstania luki cenowej, bo żeby zlecenie obronne zostało zrealizowane, rynek musi być otwarty. Co wtedy, jeśli stop loss ustawiono na 5%, a rynek otworzy się luką o 15%? Inwestor odnotuje w takim wypadku o 300% większą stratę, niż zakładał. Na dodatek po pierwszej, panicznej reakcji rynku dość często pojawia się grono inwestorów twierdzących, że jednorazowa obniżka o 15% stanowi świetną okazję, która się nie powtórzy. Zakupy tych odważniejszych sprawiają więc, że kurs po tak kiepskim otwarciu przez całą późniejszą sesję potrafi rosnąć. Tylko co z tego, jeśli poziom stop loss wyrzucił inwestora z rynku na samym dnie?
Nie wspominając już nawet o tym, że większość osób ustawia stop lossy w granicy jednej sigmy, czyli akurat tam, gdzie z bardzo dużym prawdopodobieństwem kurs będzie się znajdował w najbliższym czasie. Traktując sigmę jako poziom spodziewanych wahań kursu i ustawiając stop loss w tym zakresie, inwestor po prostu zwiększa ryzyko, że zwykły giełdowy szum wyrzuci go z rynku. Jest to zatem działanie nie tylko wbrew logice, ale też wbrew statystyce.
Może w takim razie warto ustawiać oczekujące zlecenie sprzedaży poza granicą odchylenia standardowego, a najlepiej poza granicą podwójnego odchylenia standardowego, gdzie istnieje tylko 5% ryzyka naruszenia poziomu stop loss? Proszę bardzo, lecz zazwyczaj będzie to poziom odstający od dzisiejszego kursu o 20–30%. Przy tak dużym wahnięciu i przy tak dużej papierowej stracie wypaczony zostaje sens stosowania mechanizmu stop loss, którego ideą jest przecież niedopuszczenie do tak potężnych strat.
Do tego dochodzi jeszcze psychologia. Czy w momencie wystąpienia straty wielkości 30% inwestor na pewno pozwoli zleceniu oczekującemu zamknąć taką pozycję, żeby zaksięgować stratę? A może jednak przesunie poziom stop loss w dół lub zdejmie go całkowicie, stwierdziwszy, że teraz jego pozycja staje się pozycją długoterminową, która kiedyś przecież musi odbić?
Cała powyższa seria rozważań ma na celu wyjaśnienie, że ustawianie zleceń stop loss jako forma zabezpieczenia się przed stratami w rzeczywistości przynosi o wiele więcej problemów niż korzyści. Popularność tego podejścia jest poniekąd uzasadniona na rynkach walutowych, gdzie nie istnieją tak duże wahania i praktycznie nie mogą wystąpić kilkunastoprocentowe luki cenowe. Jednak próba zaadaptowania go na rynkach akcyjnych zazwyczaj kończy się katastrofą.
Skoro nie redukowanie ekspozycji i nie poziomy stop loss, to w jaki sposób można się łatwo zabezpieczyć przed nadchodzącym potencjalnie negatywnym wydarzeniem? Otóż najskuteczniej zrobić to przez zakup opcji put. Daje on prawo do sprzedania w przyszłości posiadanych akcji po z góry określonej cenie, bez względu na to, gdzie będzie się znajdował kurs rynkowy. Moment w przyszłości i ową cenę wedle własnego uznania ustala inwestor.
W praktyce mogłoby to wyglądać tak, że jeśli obecny kurs akcji spółki ABC znajduje się na poziomie 100 USD i inwestor obawia się jutrzejszej publikacji wyników finansowych, może dzisiaj kupić opcję put z terminem wykonania przypadającym pojutrze i z poziomem wykonania równym 100 USD.
Co to oznacza? Ano to, że nawet gdyby jutro kurs akcji runął do poziomu 80 USD, to inwestor cały czas miałby prawo sprzedać swoje akcje w cenie 100 USD. Gdyby natomiast kurs poszedł do góry albo stał w miejscu, to opcja w ciągu dwóch dni wygaśnie bezwartościowa i nie poskutkuje sprzedażą akcji, dzięki czemu inwestor będzie mógł w pełni partycypować we wzroście ich kursu.
Mówiąc inaczej: zakup opcji put przypomina zakup ubezpieczenia od następstw nieszczęśliwych wypadków – skorzystamy z niego tylko wtedy, gdy kurs faktycznie spadnie. Ile takie ubezpieczenie kosztuje? Za nabycie opcji put chroniącej naszą inwestycję przez cały rok zazwyczaj trzeba zapłacić od 10% do 20% wartości tej pozycji, zatem rzadko kiedy się to opłaca.
Jednak za zakup opcji put tylko na kilka tygodni musimy wydać już ledwie około 3–4% wartości pozycji, na kilka dni zaś koszt takiego ubezpieczenia wynosi maksymalnie 1–2%, a często opcję dwu- czy trzydniową można kupić za mniej niż 1% wartości pozycji. Jeśli więc posiadamy na rachunku 100 akcji firmy XYZ w cenie 13 USD za sztukę, czyli łączna wartość naszej pozycji wynosi 1300 USD, to kilkudniowa opcja zabezpieczająca ową pozycję będzie kosztowała prawdopodobnie około 15 USD. Tych 15 USD, koszt nabycia ubezpieczenia, to jedyne i maksymalne ryzyko inwestora, nawet w sytuacji, gdyby akcje spadły w tym czasie do zera. Zawsze bowiem, zakupiwszy opcję put na pakiet akcji, będzie on miał prawo sprzedać je po cenie wynikającej z poziomu wykonania opcji.
Zabezpieczanie się opcjami przed niezdefiniowanym i nieokreślonym w czasie ryzykiem stanowi zły pomysł, ponieważ koszty tego ubezpieczenia pochłoną zbyt dużą część kapitału. Jednak opcje put będą już rewelacyjnym rozwiązaniem, jeśli inwestor chce się ochronić nie przed ryzykiem systemowym, lecz przed ryzykiem wynikającym z posiadania konkretnych akcji w konkretnym czasie.
Zastanówmy się teraz, na czym polega przewaga zakupu opcji put nad ustawieniem poziomu stop loss. Otóż najważniejsza różnica jest taka, że w przypadku poziomu stop loss, gdy kurs nawet tylko na chwilę naruszy jego granicę, akcje sprzedawane są automatycznie i inwestor nie może już partycypować w późniejszym potencjalnym odbiciu.
Jeśli zaś chodzi o opcje put, to ma on prawo do sprzedania swoich akcji po określonej cenie przez cały czas trwania kontraktu opcyjnego. W praktyce więc nawet kiedy kurs już spada, inwestorzy czekają aż do ostatniego dnia i do ostatniej godziny trwania swojej opcji, czyli do końca obowiązywania ubezpieczenia, i dopiero wtedy podejmują decyzję, czy z tego ubezpieczenia skorzystać, czy nie. Jeśli kurs w dalszym ciągu znajduje się wówczas na minusie, to opcja zostanie wykonana i nastąpi sprzedaż akcji po ich pierwotnej cenie. Jeśli jednak spadek był tymczasowy i do momentu wygaśnięcia opcji kurs akcji zdąży już nieco odbić, inwestor wcale nie musi się ich pozbywać. To wyłącznie jego prawo, a nie obowiązek, dzięki czemu wciąż posiada akcje na rachunku i partycypuje we wzroście ich ceny.
Zastosowanie opcji put jest tylko jednym z bardzo wielu sposobów na zabezpieczenie portfela akcyjnego za pomocą derywatów. W dodatku często okazuje się, że choć najprostszym, to wcale nie najlepszym. Odkąd handel opcjami wszedł do giełdowej codzienności, opracowano wiele innych strategii hedgingowych, których użycie w określonych sytuacjach może być skuteczniejsze niż po prostu zakup opcji put. Mowa tu o wszelkiego rodzaju pozycjach syntetycznych, pozwalających na uzyskanie ekspozycji akcyjnych przy zaangażowaniu (zaryzykowaniu) o wiele mniejszego kapitału niż w standardowym zakupie akcji, czy o spreadach debetowych i kredytowych, które z jednej strony ograniczają koszt zabezpieczenia, a z drugiej strony umożliwiają dodatnie przepływy gotówkowe na konto inwestora, co stanowi pewną formę zabezpieczenia w razie spadków.
Temat ten jednak jest tak obszerny, że rozwijanie go tutaj będzie bezproduktywne. Wszystkich zainteresowanych zgłębieniem owego fascynującego zakątka inwestycyjnego zapraszam do darmowego polskojęzycznego kompendium opcyjnego, które znajduje się na mojej stronie internetowej: www.tradingforaliving.pl/opcje/.